Pierwsza Pielgrzymka Barona Martina do Polski przeszła w fazę drugą. Zmotoryzowani pielgrzymi zmienili się w pielgrzymów pieszych. Powiało pokorą.
Druga część pielgrzymki zaczęła się w Lublinie podczas Festiwalu Sztukmistrzów. W tym roku jakiś taki średni był ten festiwal, ale to głównie z tego powodu, że spotykaliśmy się i gadaliśmy z ludźmi tak dużo, że prawie przegapiliśmy cały festiwal. Ale w niedzielę, ostatniego dnia, podziwialiśmy (i to jest właściwe słowo) grupę Basinga. Teraz wiem, że po to przyjechaliśmy na ten Festiwal, żeby zobaczyć na czym polega bycie artystą.
W skrócie chodzi o to, że babka chodzi po linie cztery metry nad ziemią bez asekuracji i robi na niej różne tańce. I to wszystko przy bardzo dziwnej muzyce, tworzonej też na żywo. Opis wierny, ale do dupy, bo nie oddaje w ogóle niczego. W szczególności tego co było tu najważniejsze: naturalności.
Rodzi się ona z dwóch rodziców: przyjemności, jaką się czerpie z robienia dobrze tego, co się lubi, oraz z pewności siebie, która jest skutkiem odnalezienia i akceptacji własnego imienia: tego, kim się jest.
To wcale nie techniczne umiejętności urzekają w artystach, nie ilość błędów jakie się popełnia, ale siła tego, pasji ludzi, którzy kochają to, co robią. Można uśmiech wyćwiczyć. A można się cieszyć naprawdę. Można sztukę uprawiać jak robot, bezbłędnie trafiając w prawidłowe klawisze w odpowiednim momencie. Ale można grać intuicyjnie, z duszy i serca. Ci, którzy w swojej sztuce są ludźmi, są zaraźliwi. Nie ważne, że ja gram na gitarze i wymyślam historie, a ona chodzi po linie.
Zanim wyjechaliśmy z Lublina, odwiedziliśmy jeszcze restaurację „Insomnia„, która serwowała najlepszą lasagne na świecie. Jestem pod wrażaniem, bo po czterech latach nic się nie zmieniło. Zmienili tylko wnętrze. Jestem zachwycony kibelkiem. W całej tej pielgrzymce żaden pokój nie wyglądał tak dobrze jak kibelek w Insomni.
Do Rzeszowa pojechaliśmy pociągiem.
Pociąg miał cztery koła, kierownicę i jeździł po asfalcie. Człowiek nieświadomy mógłby powiedzieć, że to nie pociąg tylko autobus. Nie, to nie był autobus. W autobusach nie ma kierownika pociągu i konduktora, w autobusach nie obowiązują bilety PKP, a w środku nie ma przedziałów. A tutaj były: na oknach nad siedzeniami widziałem naklejki z napisem „przedział służbowy„.
Kierowca też prawdopodobnie nie był kierowcą, ale maszynistą pociągu. Wnoszę to z tego, że odczuwał jakąś niewiarygodną satysfakcję z zakrętów, zupełnie jak ktoś, kto na co dzień nie ma okazji skręcać. Wyprzedzał też na drodze wszystko co się rusza, nawet w środku ulewy, która przy temperaturach powyżej 30 stopni potrafi być całkiem niezła. Pewnie też rzadko miał okazję. Lub, być może, jego męskość była w jakiś sposób powiązana z ilością wyprzedzonych pojazdów.
Zachwyceni, że przeżyliśmy podróż, wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy szukać spania. Było to najtańsze spanie podczas pielgrzymki i już wiem dlaczego: było to mieszkanie w bloku, najprostsze jakie można sobie wyobrazić.
Po drodze wiało menelcholią i frustracją Wschodniej Polski. Na przejściu dla pieszych właściciel czarnego samochodu marki „ależ-k**wa-jestem-bogaty” zademonstrował nam, że w Rzeszowie pierwszeństwo ma ten, kto ma większego. Wjechał sobie na przejście na pieszych i stanął na nim. Żeby nie było wątpliwości kto tu ma jakie prawa, jak odjechał to wychylił jeszcze łeb ze swojego mobilnego przedłużenia penisa i zawołał po staropolsku: „masz jakiś problem?„.
Odruchowo odparłem zgodnie z prawdą, zanim rozsądek mi przypomniał cytat z Mat 7:6. Ale super-samiec odjechał, może nie chciał podejmować dalszej dyskusji.
Postanowiłem kupić gaz.
Rzeszów był również pełen patriotyzmu. Patriotyzm zastępuje w Rzeszowie wiele innych rzeczy, takich mniej godnych. Na przykład na dworcu zamiast stojaków na rowery wzniesiono pomnik jakiejś monumentalnej Matki Boskiej, w kontekście narodowym rzecz jasna, i żeby nikt nie miał wątpliwości, otoczono ją razem z kontekstem barierkami. I do tych barierek ludzie przyczepiają rowery, bo jak miasto wydało parę milionów na pomnik to na takie duperele jak stojaki rowerowe dla mieszkańców już nie starczyło.
Wieczorem Rzeszów znalazł się na ostatnim miejscu listy miast potencjalnie nadających się do życia. Ale zaczął powoli zbierać punkty, dzięki ludziom cośmy się z nimi spotkali i gadali parę godzin. Wiem dobrze, że ludzie co słuchają Odwyku nie są raczej typowymi reprezentantami miasta, ale nie ważne. Punkty dla miasta zdobyli. Mam nadzieję, że się jeszcze nie raz spotkamy!
Muzeum Dobranocek było w poniedziałek zamknięte, jak większość muzeów w Polsce. Skąd ten zwyczaj zamykania wszystkiego w poniedziałki, Bóg jeden raczy wiedzieć. Ale poszliśmy tam we wtorek rano i warto było.
Zwłaszcza początki polskiego fenomenu pod tytułem „dobranocka” są interesujące. Zaczął się ten boom na dobranocki w latach 50-tych i przez kolejne 50 lat wyznaczał ludziom (nie tylko małym) porządek dnia. Każdy dzień dzielił się na „przed dobranocką” i „po dobranocce”. I dobranocki znali wszyscy, bez wyjątku. Założę się, że nie ma takiego osobnika, co urodził się w PRL-u, ma dziś więcej niż 40 lat i nie widział nigdy „Reksia” albo „Bolka i Lolka”.
Wystawa mi przypomniała kolejny raz jak ogromne mamy dzisiaj możliwości. Pięćdziesiąt lat temu produkcja jednego odcinka animowanej bajki trwała trzy miesiące. Pracowało nad tym kilkanaście osób na drogim, profesjonalnym sprzęcie. A ja taką 6-minutową historyjkę, zrobiłem w tydzień, na jednym komputerze. I większość pracy zrobiły dwie osoby.
Ale im więcej jest narzędzi ułatwiających twórcze wysiłki, tym mniej się komukolwiek chce cokolwiek tworzyć. A jeżeli już, to wyłącznie dla pieniędzy. Co za nudne czasy!
Najstarszymi dobranockami były „Jacek i Agatka” i „Gąska Balbinka”. Zobaczyłem je pierwszy raz w życiu i jestem zaskoczony, że coś tak prostego miało taki urok. Jacek i Agatka to dwie kulki, sześć palców i jedna babka. Ale rozmowy jakie te kulki na palcach prowadzą są przedziwne: z jednej strony to są ewidentnie historyjki dla dzieci, z drugiej strony te dzieci nie są traktowane jak niedorozwinięte. Przeciwnie, czasem trudno się zorientować, czy to bajka dla dzieci czy dla dorosłych. W jakiej polskiej bajce dzisiaj ktokolwiek by powiedział: „pamiętajcie, że jeślibyśmy siedli na świeżo pomalowanej ławce, to farbę należy zmyć rozpuszczalnikiem”?
A Gąska Balbinka to nawet nie jest animacja. To zwyczajne słuchowisko, ilustrowane tylko statycznymi, czarno-białymi planszami.
Po wyjściu z Rzeszowa spotkaliśmy zorganizowane oddziały w pełni umundurowanej policji. Myślałem początkowo, że to festiwal orkiestr dętych, ale Dominika zwróciła mi uwagę, że nie mają instrumentów. Faktycznie, nie mieli. Jak to policja.
Okazało się zaraz, że wszyscy maszerują na mszę do pobliskiego kościoła. Kościół był już pełen policjantów i ciągle dochodzili kolejni. Czworoboki reprezentantów państwa szły oddawać cześć reprezentantom Kościoła Katolickiego, demonstrując jak głęboko w dupie mają koncepcję rozdziału kościoła od państwa.
Jeżeli ktoś się dziwi skąd ten wniosek, to przypominam, że policjant w mundurze, na służbie nie jest osobą prywatną. Prywatnie może oczywiście mieć takie religijne przekonania jakie tylko mu się podobają, ale w mundurze traci to prawo, bo reprezentuje państwo.
A państwo polskie nie jest katolickie. Wbrew pozorom.
Jak mówi art 25 konstytucji: „władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”.
A ja w Rzeszowie widziałem jak władze publiczne jak najbardziej stronniczo poszły na mszę – nie jako prywatni ludzie, ale jako policja właśnie.
No i co?
No i pstro: Polska jest de facto katolickim państwem wyznaniowym. Ale prawnie: nie jest.
I powiedzcie mi: dlaczego ja, jako obywatel polski, mam przestrzegać prawa, skoro sama policja zupełnie jawnie to prawo olewa?