Pierwsza Pielgrzymka barona Martina do Polski skończyła się 1 września w zupełnie nieoczekiwanym miejscu.
Plan (którego tak naprawdę nigdy nie było) przewidywał, że podróżnicy wsiadają do samolotu i na tym ich przygody się kończą. Dalej to już mało interesujące załatwiania miejsca do życia i pracowania gdzieś w okolicach tego, co już znamy.
Nic z tego! Bóg postanowił, że nie da nam spokoju. A było to tak…
Czy przeżyłeś kiedyś, czytelniku, sytuację w której jedziesz ulicą i trafiasz na same czerwone światła? A do tego wszystkie ulice są zamknięte z powodu remontu i to akurat tam, gdzie chcesz jechać? Tak właśnie było w Malaga. Znaleźliśmy sobie gniazdko na cztery dni i wzięliśmy się za dzwonienie do ludzi, którzy wynajmują domy na stronie idealista.com.
I okazało się, że od Torremolinos do Torre del Mar, z 300 mieszkań do wynajęcia nikt nam nie wynajmie nic.
Powód? Prawie wszystkie mieszkania są wynajmowane przez dwie agencje. W obu mili panowie twierdzą kategorycznie, że potrzebują hiszpańskiej umowy o pracę, żeby wynająć mieszkanie. Freelancer, przedsiębiorca, youtuber, misjonarz – cokolwiek innego niż standardowy 8-godzinny państwowy niewolnik ma minimalne szanse na wynajęcie czegokolwiek w okolicach miasta Malaga.
I może to kogoś zdziwi, ale nie jest to żaden wymóg prawny. To po prostu przedziwna mentalność tubylców, święta wiara państwo i biurokrację, nad logiką której nikt się nawet nie zastanawia. Nawet fakt, że mogę zapłacić za cały rok z góry, nikogo nie zmiękczył. Facet, który pracował w agencji, był autonomo (odpowiednik polskiej „działalności gospodarczej”) i nawet on miał potworne problemy, żeby wynająć mieszkanie.
No i co Bóg na to?
Jestem przekonany, że Bóg tak samo jak ja nienawidzi biurokratycznego myślenia i mentalności robotów zaprogramowanych przez urzędników. W przeszłości wiele razy prowadził mnie taką drogą, żebym mógł obejść wszystkie czerwone światła. Ale tutaj, na końcu pielgrzymki, nie tylko nie pomagał, ale przeszkadzał. Czego się nie tknęliśmy, nic nie szło.
Doszedłem więc do wniosku, że ewidentnie Bóg coś knuje. Albo nas strasznie nie lubi albo o coś mu chodzi. Ale mógłby powiedzieć to jakoś czytelniej, naprawdę. No bo to trochę chamsko jednak tak się bawić z takimi małymi pielgrzymami jak my.
Usiłując znaleźć odpowiedź na pytanie „i co teraz?” stwierdziłem, że może poszukajmy nie mieszkania tylko pokoju. Z kimś fajnym, miejmy nadzieję. Może o to Bogu chodzi: będzie więcej ludzi, nie zdziczejemy, nie mówiąc już, że język, informacje, kontakty, przyjaźnie.
I coś drgnęło.
Znalazło się jedno jedyne mieszkanie, w Benalmadena. Tylko stamtąd się do nas odezwali i powiedzieli, że nas chyba raczej chcą. Pojechaliśmy pojechać.
Całkiem fajnie, okazuje się. Internet jest, pokój mały ale ujdzie, a koleżanka za ścianą, co przyjechała z Danii, bardzo nieśmiała, cicha i małomówna. Mówi, że jest na stażu jako przedszkolanka. No bardzo miła, ale z taką energią życiową to jest ostatnia osoba, która się nadaje do pracy z dziećmi. Ale znowu: taki jest system.
Do oficjalnych, państwowych szkół i przedszkoli nie wybiera się w Hiszpanii tych, co się nadają, tylko tych co przejdą przez skomplikowane procedury jakie wyznacza system. A system jest oparty na punktach. A punkty są za wszystko, tylko nie to co w realnym życiu, realnej pracy z realnymi dziećmi jest naprawdę ważne. Bo to co ważne jest subiektywne i nie daje się ustandaryzować. Efektem jest beznadziejny poziom oficjalnych szkół, a ich efektem są dzieci, które po ośmiu latach angielskiego nie umieją wymówić słowa „dog” ani „water” tak, żeby ich ktokolwiek zrozumiał poza nauczycielem, który zazwyczaj mówi tak samo beznadziejnie. O ile w ogóle mówi, bo nauka w szkole w Hiszpanii – podobnie jak w Polsce – polega na zdobywaniu ocen przez zaliczanie testów, żeby spełnić wymaganie system. A nie na tym, żeby rozmawiać z prawdziwymi ludźmi w realnym świecie. Więcej o tym opowiadam na stronie uniwersytet.net, a niedługo w podcaście, który tam na stronie będzie można sobie posłuchać.
Mieszkania w Hiszpanii mają często swoje nazwy. To w Benalmadena nazywało się: Edificio Paloma. „Paloma” to gołąb. Zaraz obok budynku był park: też się nazywał „park gołębia”. Chodziły tam luzem kury z pisklętami, koguty, kaczki, ze dwa osły i cała kupa innych zwierzątek. Bardzo fajne miejsce. A zaraz za parkiem było morze.
Myślę sobie: follow the gołąb. Podążaj za znakiem gołębia, albowiem znak to. Odwyk ma w logo gołębia wszak. Co prawda grubego i szarego, ale takie jest życie: grube i szare, a nie śnieżnobiałe i bez nadwagi. Czy trzeba więc lepszego lepszego znaku z nieba niż gołąb? Follow the gołąb, man.
I miło było wracać do Malaga z wizją mieszkania w nowym miejscu, które zakończy ostatecznie naszą pielgrzymkę.
Bo na tym etapie mieliśmy ochotę poddać się irytacji, zostawić to miejsce daleko i udać się na przykład 400 kilometrów dalej, w okolice Alicante, gdzie wszystkie znaki na Airbnb i Idealista wskazują, że jest dużo taniej. I że da się znaleźć o wiele łatwiej coś do mieszkania, zwłaszcza, że tam ludność międzynarodowa i dużo ruskich i anglików.
Ale myślę sobie: ale przecież znak? Co z follow the gołąb? Zostały nam już tylko dwie drogi, ale dalej nie wiemy którą drogę wybrać.
– Bóg to jednak chamsko postępuje – powiedziała Dominika.
– Co?
– No bo nie mógłby nam powiedzieć jakoś normalnie, czego chce, tylko rzuca kłody pod nogi?
Nie wiem czy są inne pielgrzymki, podczas których ludzie dochodzą do wniosku, że Bóg to chyba jakiś cham, ale z drugiej strony inne pielgrzymki nie mają aż takiej napiętej końcówki.
Bogu musiało się to określenie spodobać, w ostatnim dniu, w którym jeszcze mieliśmy gdzie mieszkać, rzeczy zdarzały się bardzo szybko, w następującej kolejności:
- Napisali do nas, że mieszkanie jest zarezerwowane jeszcze przez tydzień, więc sorry, nie możemy się wprowadzić.
- Stwierdziliśmy, że mamy tego dość, wynajmiemy jakiś samochód, weźmiemy swoje rzeczy (których jest absolutnie za dużo) i spadamy stąd do, na przykład, Torrevieja. Na mapie wygląda dobrze. I ponoć żyją tam flamingi.
- Już miałem zarezerwować sobie pokój (tym razem na miesiąc a nie 4 dni) kiedy napisali do nas, że jednak odwołali rezerwację i możemy się wprowadzać kiedy chcemy.
- Stwierdziłem, że uff. Jednak co gołąb to gołąb, i że mimo problemów dobrze się trzymać follow the gołąb. Plan Boga się najwyraźniej objawił. I w związku z tym chodźmy na plażę.
- Poszliśmy na plażę.
- Napisali do nas, że nam jednak mieszkania nie wynajmą, bo im się wydaje, że my potrzebujemy jakiegoś większego mieszkania.
- Przeczytałem osobiście tą wiadomość dwa razy, bo nie mogłem uwierzyć, że ktoś faktycznie mógł napisać coś tak absurdalnego.
- A srał pies gołębia. Srał pies wszystkie gołębie i papugi świata. I muszelki z plaży w Maladze też srał pies. Wyjeżdżamy.
I w ten sposób, zirytowani na Malagę nieodwracalnie i ostatecznie, pożyczyliśmy samochód na trzy dni i wyruszyliśmy w dalszy ciąg pielgrzymki: podróż przez południowe wybrzeże Hiszpanii, od Costa del Sol do Costa Blanca. Do Torrevieja – miasta które widziałem wyłącznie na mapie. Jedziemy sobie w ciemno, zobaczymy jak tam jest. Może być fajnie, może być beznadziejnie, ale przynajmniej będzie gdzie mieszkać.
Podróż desperatów z jednej strony, ale z drugiej strony jaka piękna! Jak z jakiegoś filmu romantycznego, przez tunele, między górami, z iskrzącym się morzem po prawej stronie.
Wszystko co w życiu posiadamy, mieliśmy ze sobą w samochodzie. Za dużo tego. Ciągle za dużo niepotrzebnych rzeczy, ale w tym pueblo w górach musiało się trochę uzbierać. Rok temu zaczynaliśmy przecież mieszkanie w Hiszpanii od domku hobbita, chatki w środku lasu. I potrzebowaliśmy wszystko: od kabli do komputera po ubrania zimowe. Teraz to wszystko jest niepotrzebne. Dużo niepotrzebnego balastu gromadzi się w życiu.
Okazało się więc, że dalej jesteśmy na pielgrzymce! Pielgrzymujemy dalej: tyle, że teraz wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, gdzie mieszkali kiedyś Fenicjanie, Rzymianie i Arabowie. Są po nich wszędzie ślady w kulturze, języku i budowlach.
I jak tak jechaliśmy to coś się zmieniło: stalowe, zamknięte niebo, które rzucało nam dotąd przeszkody, otworzyło się. Bóg przestał być chamski i znowu miał swoją zwykłą twarz: przyjazną, przychylną, uśmiechniętą i mrugającą co jakiś czas okiem. Czasem dopiero na końcu widać jaki był plan: bo gdyby nie tyle irytujących przeszkód, gdyby nie to „chamstwo Boga” to my, dzielni podróżnicy przywykli do pokonywania wszystkich przeszkód, nigdy byśmy rejonu Malagi nie zostawili.
Musiało o to chodzić. Bo od tego miejsca wszystko szło tak, jak powinno iść człowiekowi, kiedy (jak to się wzniośle mówi) Bóg jest z nim. Na dodatkowy wydatek na przeprowadzkę znalazły się nagle dodatkowe pieniądze. Możemy mieszkać przez miesiąc w pokoju, który okazał się na tyle duży, że wszystko nam się zmieściło. I zaraz, po dwóch dniach, się okazało, że da się wynająć w Torrevieja całe mieszkanie i to bez dziwnych biurokratycznych wariactw. I na cały rok, a nie tylko od września do czerwca, jak tu się zwykle wynajmuje.
Oczywiście napotkani ludzie, tak samo jak i w Polsce i w Niemczech, zdążyli nam opowiedzieć, że uuu, panie, o pracę to w tych czasach nie tak łatwo. No bo, że sezon się kończy, bo że wy nowi w mieście, bo że to i że tamto. Może i tak zresztą jest, ja nie wiem.
Ale kiedy Dominika ruszyła dziś, 5 września, szukać po mieście pierwszej pracy, to pierwszego dnia poszukiwań wróciła z sześcioma propozycjami. Zresztą posłuchajcie:
Więc wygląda na to, że nasza pielgrzymka się ostatecznie skończyła.
I dobrze, starczy. Koniec podróżowania, koniec spania gdzie popadnie, koniec życia między plecakiem a walizką. Spełniło mi się przy okazji jedno z zapomnianych marzeń z dzieciństwa: mieszkać nad morzem! I drugie: żeby nie było zimy.
I jeszcze do tego parę bonusów: że życie tanie, że dobre miejsce do jazdy rowerem, że ludzie z wielu krajów, języków i kultur. Mieszkamy tu przez miesiąc z jednym ruskim, więc praktycznie codziennie gadamy w czterech językach. Blisko są lasy, i parki i góry i nawet jeziora z żywymi flamingami, więc nie będę musiał w soboty na rowerze jeździć tylko wzdłuż kanału żerańskiego do Zegrza.
A tak, byłbym zapomniał: widzieliśmy flamingi. W ostatnim dniu pielgrzymki. Człapały sobie po jeziorze a my podziwialiśmy je przez lunetę, która dopiero w ostatnim dniu podróży się naprawdę przydała.
No i co, chyba się zgodzicie: co flaming to nie gołąb, nie?
A właśnie, a co z gołębiem? Co z follow the gołąb?
Do okna w pokoju, gdzie teraz mieszkamy, sięgają liście palmy. I na tej palmie mieszka gołąb. Ma tam gniazdko nawet (nie wiedziałem, że gołębie mogą mieszkać na palmie) a w tym gniazdu dwa małe gołąbki. O, nie brakuje gołębi w Torrevieja!
Więc widzicie sami: kto wytrzyma, ten ma nagrodę.
Zanim cokolwiek wiedziałem o Bogu, to tak to sobie właśnie wyobrażałem: że gdyby istniał Bóg, taki realny i prawdziwy, to tak życie z nim musiałoby wyglądać jak podróż. Taka, że im dalej, tym więcej przeszkód. Na samym końcu jest najtrudniej, ale właśnie wtedy kiedy ostatkiem sił pokonujesz straszną przeszkodę, trafiasz do Ziemi Obiecanej. I „żyli długo i szczęśliwie”. Aż do kolejnej podróży.
I dla tych odważniejszych, ta Ziemia Obiecana na końcu jest. Nawet jeżeli nikt jej wprost nie obiecał. I nawet jeżeli po drodze robi się chamsko.
A gołębie, jak się okazuje, są w wielu miejscach, a nie w jednym. Więc morał z tego taki: nie trzymaj się kurczowo niczego, poza samym Bogiem.
Ludzie mówią: Bóg ma plan dla twojego życia. A ja mówię: nieprawda. Bliższe prawdy jest to, że Bóg ma wiele planów dla twojego życia.
I nawet kiedy ten plan znasz, kiedy go odkryjesz i żyjesz zgodnie z nim, to i tak pamiętaj, że wiele jest gołębi na świecie. I nie tylko gołębie, bo są i flamingi i pelikany i orły i koguty.
Dlatego jeszcze raz: nie trzymaj się niczego kurczowo.
I na tym Pierwsza Pielgrzymka Barona Martina do Polski się kończy.
Jeżeli podobało ci się to, co czytałeś, widziałeś i słyszałeś, to możesz:
- posłuchać o pielgrzymkach na stronie Odwyk.com
- poczytać blog „Po ludzku„, gdzie Martin, Dominika i wielu innych autorów pokazuje, że można do Boga podejść po ludzku i że daje to fajne efekty
- poczekać na kolejną pielgrzymkę
- przestać siedzieć w internecie i ruszyć w pielgrzymkę samemu!