Zagadka: co jest odpowiednikiem układu wydalniczego u człowieka w motocyklu? Odpowiedź: układ wydechowy.
Od początku tej pielgrzymki mój moto-osioł ma problem z układem wydechowym. Nazwijmy go dla uproszczenia: moto-dupą.
Na początku obluzowało się to miejsce, gdzie silnik łączy się z ową dupą właśnie. To był upadek pierwszy. Skutkiem jego było to, że moto-osioł ryczał jak potępiony, a ja w tym huku ledwo dojechałem do Sławna, gdzie, jak opisałem wcześniej, nastąpił cud: niebiosa zesłały mechanika cudo-twórcę.
Kolejny problem wystąpił niewiele później. Pękła blacha, co osłowi dupę trzyma. Inaczej dupa wisiałaby nad pustką, niczym ziemia w opisie stworzenia. Blaszka ta pękła i moto-dupa wibrowała straszliwie i groźnie. Ale na następnym postoju niebiosa zesłały Pietię, co przyspawał blaszkę spawarką, którą niebiosa także dostarczyły. Był to upadek drugi.
Poza dwoma upadkami, istnieje też problem, którego do upadków nie wliczam. Jest to mianowicie dodatkowa dziura w dupie. Nie mam tu na myśli tej dziury, która w każdej moto-dupie być powinna, ale dziurę dodatkową, zupełnie zbędną i szkodliwą, z której kapie nieustannie coś, co bardzo przypomina odpowiednik tego, co by kapało z adekwatnego układu u człowieka.
Niech se kapie. Poza tym, że jest brudno niczym to nie grozi.
Ale kiedy w towarzystwie chmur i kataru Pielgrzymka Nasza wyjechała z Warszawy, dnia 24 lipca Anno Domini 2019, po jakichś stu kilometrach osioł ryknął wielkim głosem, zatrząsł się z bólu i zmusił nas do postoju przy bazie Ludowego Wojska Polskiego (czy jak ono się tam teraz nazywa).
Byłem przekonany, że to upadek nr jeden powrócił. Ewidentnie cosik gdzieś pękło, ale co? Nie wiadomo. Związałem więc co się da plastikowym zaciskiem, z nadzieją w sercu, że plastik się po drodze nie stopi i przejechałem tak jeszcze z 10km.
Więcej się nie dało. Huk był taki, jakby w ogóle tłumika nie było. Postanowiłem, że zatrzymam się na pierwszym miejscu, które znajdę i tam sobie spokojnie usiądę. I będę tak sobie siedzieć i płakać, bo nie mam lepszego pomysłu co dalej zrobić.
Przystanek wypadł koło McDonalda w Puławach. Ucieszyło mnie to bardzo, bo nie wiem jak wam, ale mi dużo lepiej się siedzi i płacze po zjedzeniu WieśMaka.
Przy okazji obejrzałem jeszcze raz dupę głupiego osła, myśląc, że może się przynajmniej zorientuję gdzie go boli. I owszem, zorientowałem się: okazało się, że osioł ma w dupie dziurę.
Kolejną.
Tym razem dużą. I w brzydkim miejscu. Mniejsza o wyjaśnianie jak to się stało, bo był to zestaw kilku okoliczności. Ważne, że ostatecznie zarysował więc mi się w głowie następujący plan:
- Mam to wszystko w dupie i nie jadę tym osłem dalej w takich warunkach
- Chcę tylko jakoś dojechać do Lublina, gdzie mam kilka opcji, co zrobić z Hondą HM50:
- Wysadzić ją w powietrze
- Dać ją za darmo pierwszej osobie, która się zgłosi
- Sprzedać ją pierwszej osobie, która się zgłosi
- Znaleźć mechanika, oddać mu motor, podać mu fałszywe dane i uciec do Niemiec
- Teraz tylko muszę czymś załatać dziurę. Czymkolwiek. Byle dojechać.
Naglę patrzę, a tu duży sklep budowany. Liroj-Merlin czy coś takiego. Myślę sobie: a może homo sapiens wynalazł już jakiś kit do zapychania pękniętych tłumików? Sprawdzę.
W sklepie znalazłem kit, który faktycznie zapycha dziury w metalowych rurach. I już miałem go kupić, kiedy doczytałem, że jest łatwopalny. Domyślam się, że łatanie nim tłumika, który może osiągnąć temperaturę 800 stopni, mogłoby się skończyć widowiskowo.
Wybrałem więc Poxilinę.
Poxilina jest wynalazkiem stulecia: to taka plastelina, która po godzinie zastyga na kamień i wytrzymuje wszystko. Przynajmniej tak piszą. Ale dla pewności kupiłem jeszcze metalową opaskę na to wszystko.
I kiedy szukałem tej właśnie opaski słyszę nagle, że ktoś mnie woła. Patrzę, a to Andrzej z Puław. Kto to jest Andrzej z Puław? Nie wiem. Nie znam go. Ale on mnie zna, bo jak powiedział słucha Odwyku i innych rzeczy od dwóch lat i bardzo mu się to przydaje. I pielgrzymkę też śledzi. Zachęcił mnie do kontynuowania tej szaleńczej działalności niesłychanie, nie mówiąc już o tym, że i dziurę pomógł łatać.
Wziałem poxilinę, Dominika ugniotła z niej ciasto a ja zapchałem wszystko i poszedłem jeść. Po godzinie z mieszkanką obawy i ciekawości wsiadam, odpalam – działa. Jedziemy. Nie jest źle: nie ryczy, moc w normie i tylko trzęsie się wściekle. I coraz dziwniejsze dźwięki wydaje. I tak dojechałem do Lublina.
Plastelina – poxilina po 50 kilometrach dalej jest w całości, chociaż zmieniła kolor na popękała.
Ale to już nieważne. Dojechałem. Jestem w Lublinie. Misja zakończona. I wygląda na to, że pierwsza część Pielgrzymki też.
Bo jak rzekłem: mam tego dość i z tak dziurawą dupą to ja dalej nie jadę. Dalsza część pielgrzymki będzie piesza, ewentualnie pojedziemy razem na drugim osiołku. Dominika z przodu i nisko, ja z tyłu i wysoko.
Gdyby ktoś się obawiał, że moja męska duma na tym ucierpi, informuję, że wprost przeciwnie: moja męska duma nadyma się straszliwie w tych dniach. Bo w moim pojęciu spraw damsko-męskich, dumą mężczyzny jest jego żona: im bardziej jest samodzielna, im więcej potrafi, im bardziej jest zaradna, odważna i samowystarczalna, tym większy to dowód na jego męskość.
Bo jakiż to musi być mężczyzna, żeby taka kobieta chciała być z nim? I jakiż to musi być mężczyzna, że się przy nim taką kobietą stała?
Czułem się więc niczym kogut z ogonem pawia, kiedy mała Dominika, co w czerwcu nie potrafiła nawet uruchomić motorka, co by jej do głowy nie przyszło, że może sama motorem jeździć, w lipcu przywiozła nas oboje od mechanika za miastem, pewną ręką prowadząc Burgmana. I wiem dobrze, że jakby było trzeba, to byśmy i tak i do Hiszpanii dojechali.
Takich kobiet wam, panowie, życzę. I takich mężczyzn życzę, panie, wam.
Z pomocą przyjaciół i innych zbiegów okoliczności znalazłem Wielkiego Konstruktora w Motyczu.
Jest to człowiek, któremu z pełnym spokojem ducha oddałem małą Hondę do leczenia na czas nieokreślony, a mój spokój ducha wynikał z tego, że zobaczyłem, co ten gość potrafi. Nie tylko że naprawia rzeczy nienaprawialne, ale buduje przeróżne cuda techniki, które jeżdżą, suną lub latają.
Skoro skonstruował trójkołowy czterosobowy wehikuł, na widok któremu nawet Panu Samochodzikowi opadłaby szczęka, to co to dla niego taki mały moto-osioł przywrócić do wzorowego stanu!
Pielgrzymka zostaje więc w Lublinie na czas nieokreślony. Pierwsza część się skończyła. Co dalej będzie, czym pojedziemy, kiedy i dokąd? Jeden tylko Bóg wie.
W części pierwszej przygód nie brakowało, ani ludzi, ani rozmów, ani rzeczy niespodziewanych, które rano wyglądały jak katastrofa, a wieczorem dobrze się kończyły, udowadniając, że i na zbiegach okoliczności da się zrobić w miesiąc 2700 km motorowerem bez prawa jazdy z bagażem mieszczącym się w schowku na kask Burgmana 125.
Mam nadzieję, że niejednego wahającego się to zainspiruje i pozwoli mu pokonać strach, który twierdzi: to się nie uda. A potem dodaje: bez solidnych gwarancji to ja nigdzie nie jadę.
Mam odpowiedź na wszystkie te lęki i wątpliwości. Sorry, że odpowiedź jest taka banalna, ale lepszej chwilowo nie mam: u mnie działa.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ