W zagrodzie i w pałacu

W trzeciej części Pielgrzymki pojechaliśmy szukać dziwów.

Pierwsze dziwy to były pieski:

Świeżo urodzone małe białe misio-pieski zostały należycie pobłogosławione i teraz chodzą po świecie z niewidzialną aureolą na główkach. Pierwszy raz miałem w rękach takiego małego pieska. Bałem się, że mi mama będzie chciała odgryźć głowę za dotykanie dziecka, ale gdzie tam. Ta psica ma zaufanie do ludzi. Za to jak przybiegły inne psy to dała wyraźnie do zrozumienia, że mają się nie zbliżać. Ciekawa istota, taki pies.

Właściciel piesków jest ratownikiem medycznym i członkiem klubu motocyklowego. Ma też domek, podwórko i hoduje tam dzieci i psy. I jedne i drugie ganiają sobie w najlepsze jak za starych, dobrych czasów, kiedy bycia łamagą nie było normą dla człowieka.

Skutkiem życia na wolnym wybiegu i pieski i dzieci są zdrowe, silne i nie boją się ani robaków ani ludzi. Próbują wszystkiego, a jak im nie smakuje to wypluwają.

Postanowiłem sobie, że jakbym miał kiedyś dzieci to chcę je hodować w ten sam sposób. To im da dobry start, myślę. Zwłaszcza w tych czasach, gdzie każdy bardzo się stara być biednym i nieporadnym, a siła i zaradność są powodem do wstydu. Tylko może znajdę miejsce, gdzie jest internet. Nie wyobrażam sobie skutecznej edukacji we współczesnym świecie bez komputera i dostępu do internetu.

Z wizyty zostało mi bardzo interesujące nagranie, z którego powstał odcinek Odwyku.


Żaba prostytutka
Żaba prostytutka

Później pojechaliśmy do Kielc na kolejne dziwy. W Kielcach jest Muzeum Zabawy i Zabawek i jako fan zabawy, wiązałem z tym muzeum wielkie nadzieje. Ale trochę słabo poszło: jedne co mnie zainspirowało to żaba-prostytutka i grzybofiut.

Żaba jaka jest, każdy widzi (na zdjęciu obok) i nie ma co komentować. Wypada się tylko zastanawiać komu przyszło do głowy sprzedawać takie zabawki i co się stało z ludźmi, którzy się tym bawili jako dzieci.

Grzybofiut
Grzybofiut

Z kolei pluszowy grzybofiut to bardzo interesująca koncepcja. Górna połowa jest niewątpliwie grzybem, ale dół wygląda zdecydowanie jak penis. Podejrzewam, że miał to być cały grzyb, ale przecież grzyb nie ma jąder. Chyba, że czegoś nie pamiętam z biologii.

Poza tym muzeum było zbyt standardowo polskie, żeby mogło być fajne. Wszędzie napisy „nie dotykać”, nic interaktywnego i przede wszystkim nie ma się czym pobawić. A na to liczyłem najbardziej. W pale mi się nie mieści jak można zmarnować potencjał, który przecież tak łatwo wykorzystać, bo nie jest aż tak trudno zorganizować ludziom coś do zabawy.

Czy muzea, które składają się w wyłącznie z eksponatów, mają dziś sens? Dziś, kiedy każdy sobie może oglądać zdjęcia z całego świata za pomocą urządzenia, które ma w kieszeni? No bo serio: po co mam płacić za możliwość patrzenia – i tylko patrzenia – na ułamek tego, co mogę oglądać w internecie za darmo?

Gry stary pryków
Gry stary pryków – Martin ląduje na Jowiszu

Po tym lekkim rozczarowaniu poszliśmy jeszcze do Muzeum Hammonda. O, i to już było fajne! Przewodnik był fajny, bo nam fajnie poopowiadał o wynalazcy Hammondzie i jego urządzeniach. I to już było muzeum z interakcją. Posłuchaliśmy, podotykaliśmy i nawet sobie pograliśmy na trójkącie. I na tamburynie. I na prawdziwych organach Hammonda też. To nie byle co, takie organy: za czasów PRL-u własne organy miały tylko dwie prywatne osoby w całym kraju. Jedną z nich był Czesław Niemen – możecie usłyszeć charakterystyczny dźwięk jego organów na początku piosenki „dziwny jest ten świat”.

A, byłbym zapomniał: w Muzeum Zabawek i Zabawy była akurat wystawa pod tytułem „oldskulowe gry”. Poszliśmy i oczom naszym ukazała się sala ze starożytnymi urządzeniami do grania: Sega, Nintendo, C-64, Amiga i daleko starsze twory, których nazw nawet ja nie kojarzę. Wprowadziłem Dominikę w świat gier w rozdzielczości 64×64 pixele, gdzie wszystko składa się z olbrzymich kwadratów a większość gry toczy się w zasadzie w wyobraźni. Nie specjalnie jej się ten świat podobał. Nie mogła coś wylądować lądownikiem na Jowiszu i to ją denerwowało. No tak, stare gry nie dość, że wymagały więcej wyobraźni, to były daleko trudniejsze. Ni ma letko. To były twarde, surowe czasy Asteroids, Ponga i Pacmana.


Fajnie było, ale pojechaliśmy dalej. Do pałacu.

Śpimy w pałacu
Śpimy w pałacu

Na booking.com znalazłem stary szlachecki pałac, zabytek, który kupił prywatny przedsiębiorca i skomercjalizował. Postanowiłem, że raz podczas pielgrzymki pośpimy sobie w pałacu.

Okazuje się, że skomercjalizowanie wyszło pałacowi na dobre. Przez ostatnie trzysta lat swojej historii popadał coraz bardziej w ruinę, ale czego nie dały rady zrobić rządy szlachty, potem zaborców, potem okupantów a potem komunistów, to zrobiła zwyczajna, zupełnie nieideologiczna chęć zarabiania.

No tak. Przedsiębiorczość nie jest specjalnie romantyczna, ale ma dużego plusa: działa. I działa stabilnie, z widokami na przyszłość. Ludzie przyjeżdżają i płacą: za nocleg, salę balową, jadalnię. Płacą chętnie a pałac żyje nowym życiem, remontuje się i rozbudowuje aż miło.

Więc poszliśmy spać i tak się skończył jeden z najdłuższych dni pielgrzymki. Zrobiliśmy prawie kompletne koło dookoła Polski.

Dodaj komentarz