Jedenastego sierpnia, po 3300 km pielgrzymki na moto-osłach, trzech awariach i przeróżnych przygodach, zamknęliśmy kółko dookoła Polski. Dojechaliśmy do miejsca, z którego wyjechaliśmy, w okolicach Bochni.
Uczciliśmy to Mak-Zestawem zwycięstwa.
Marzenia i małżeństwo – to dwie rzeczy niebezpieczne. Jednemu z życia zrobią spektakularne zwycięstwo a drugiemu zapewnią beznadzieję i gorycz.
Bo są ludzie, którzy trwonią czas na snucie nierealistycznych marzeń. Marzą sobie o cudach, wyobrażają dziwy i dzięki temu mogą przetrwać jeszcze jeden beznadziejny dzień. Z czasem staje się to narkotykiem. Godni pożałowania są ludzie, którzy marzą w ten sposób.
Ale są marzenia, które się realizuje. Robią to ludzie odważni na tyle, żeby próbować, dostatecznie zdesperowani, żeby ryzykować. A czasem zwyczajni, weseli pomyleńcy, którzy mniej lub bardziej pijani radością życia nie myślą za dużo o tym co może pójść nie tak.
Dla takich ludzi marzenia są źródłem siły do pracy, do znoszenia kpin, krytyki, zawiści. I chociaż marzenia rzadko zrealizują się w stu procentach, nie ma to wielkiego znaczenia. Ważne, że się realizują.
Pielgrzymka dookoła Polski motorowerem bez prawa jazdy, bez planu i gwarancji, że nie będzie lało, jest marzeniem drugiego rodzaju. Nie takim, o którym się mówi, że „fajnie by było„, ale takim, o którym się mówi „fajnie było„.
Fajnie było. Bardzo fajnie.
Ale to jeszcze nie całkiem koniec.
Zanim zrobiliśmy kółko przez Kraków, Katowice, Wrocław, Świebodzin, Poznań, Sławno, Malbork, Mikołajki, Wydminy, Warszawę, Lublin, Rzeszów i Bochnię, musieliśmy przejechać przez Wisłę. I to w miejscu, gdzie nie było mostu.
Słyszałem gdzieś, że został w Polsce już tylko jeden działający prom przez Wisłę. Ale kiedy tam zajechaliśmy spotkaliśmy sześćdziesięciolatka na rowerze, który przejechał do południa 150km i planował przejechać drugie tyle. Opowiedział, że niedaleko jest jakiś inny prom. Więc niestety to nie był ostatni prom przez Wisłę. Ale może chociaż przedostatni. Tak czy inaczej przejechałem dzięki niemu przez tą Wisłę motorowerem.
Za nami w kolejce do promu ustawiła się para „prawdziwych” motocyklistów. Ich ubranie kosztowało więcej niż moja mała Honda. Idealnie wyczyszczone kaski lśniły w słońcu, tak samo jak 20 razy większy silnik.
Postali z minutę, popatrzyli na żałosny, biedny prom, co się na nim mieściły najwyżej dwa samochody, odwrócili się i odjechali. No tak, za duże ryzyko. Uwielbiam „prawdziwych” motocyklistów, zawsze poprawiają mi humor na drodze.
Po wyjechaniu z promu (co samo w sobie było wyczynem, wyjazd na brzeg był pod kątem 40 stopni) pojechaliśmy zobaczyć domki w kwiatki w Zalipiu.
Kiedy przed przyjazdem z Hiszpanii szukałem cudów i dziwów Polski, trafiłem między innymi na informację o wsi Zalipie, gdzie jest cała kupa domków pomalowanych w kwiatki. Kwiatki jak kwiatki, pomyślałem sobie, ale skoro jest blisko bazy w Bochni, to można wpaść. Wyobrażałem sobie, że znajdę tam ze trzy zapomniane przez Boga i historię chałupy i osiemdziesięcioletnią babcię, która za pięć złotych wpuszcza do środka i opowiada historie, co jej matula przekazała.
Matulą okazała się Unia Europejska a babcią wielki telewizor z opowieściami o tym jak nauczycielka w lokalnej szkole zmusza dzieci do opowiadania przed kamerą jak im dobrze, że rysują od małego kwiatki. W promieniu 50 km wokół Zalipia jak okiem sięgnąć, otaczało nas malownicze zadupie. Widziałem ze dwa psy co dupami szczekały. Ale w samym Zalipiu wokół trzech chat stało na prowizorycznym parkingu ze trzydzieści samochodów. Dookoła były tabliczki, kasa, budki z goframi, pętający się z komórkami turyści, którzy najwyraźniej pierwszy raz w życiu widzieli malowane kwiatki, oraz tabliczki informujące, że ten cały komercyjny cyrk zawdzięczamy któremuś-tam funduszowi Unii Europejskiej.
Z miejsca odechciało mi się oglądać tam cokolwiek.
Szkoda, z drugiej strony. Bo jest to pouczająca historia tego jak energia, odwaga i inicjatywa jednej osoby mieszkającej gdzieś na końcu świata zmieniła nikomu nie znane Zalipie w znane na pół Europy centrum ludowej sztuki artystycznej. Nie przesadzam – to wszystko zasługa jednej babki: Felicji Curyłowej.
Nie wiem czy to mrowisko turystów zainteresowanych głównie robieniem zdjęć tylko po to, żeby „zaliczyć” kolejną sławną rzecz, było tym co sobie Felicja wymarzyła jak promowała swoje kwiatki. Ale cóż zrobić: nikt z nas nie ma gwarancji ani pewności dokąd wyewoluują jego zrealizowane marzenia.
Dodam nawet, że śmiem wątpić, że kiedy Jezus uczył swoich pierwszych apostołów, to jego wizją był opływający złotem, sprzedający relikwie i odpusty Kościół Katolicki. Śmiem wątpić.
W okolicy zobaczyliśmy też parę innych ciekawych rzeczy, na przykład cudowne kamienie:
Cudowność tych kamieni polega na tym, że stoją tak sobie nie wiadomo z jakiej racji w środku lasu i są jakieś takie duże. Jakby dosłownie z nieba spadły. Działa to wszystko na wyobraźnię, chyba że się jest jakimś znudzonym życiem naukowcem, lub wyznawcą tychże. Naukowiec ci wyjaśni, że powiedzmy w trzeciorzędzie był sobie, powiedzmy, lądolód i on przyniósł ten kamień. A ja ci na przykład powiem, że kamienie zostały wystrzelone w 1282 roku z eksperymentalnej katapulty z okolic Wrocławia.
Ty zapewne uwierzysz temu nudnemu naukowcowi. Może i słusznie, ale po pierwsze weź pod uwagę, że ani on nie żył w trzeciorzędzie ani ja w trzynastym wieku, więc obaj sobie możemy wymyślać co nam się podoba. A po drugie weź pod uwagę, że moja historia jest ciekawa a jego jest nudna.
A po trzecie i najważniejsze: w sprawach, które nie mają najmniejszego znaczenia, naprawdę wszystko czy się trafi z hipotezą czy się nie trafi. No bo czy lądolód czy katapulta czy diabeł czy UFO: co za różnica?
Są rzeczy warte tego, żeby trzymać się faktów. Ale wszystkie pozostałe zasługują na fajną historię.
Dlatego na przykład wdzięczny jestem autorowi tego napisu na kamieniu:
Poza tym byliśmy jeszcze w jaskini, która okazała się drogą krzyżową, na odpuście gdzie kupiłem nie wiadomo po co yoyo, i w paru innych cudacznych miejscach. Ale o tym usłyszycie w odcinku podcastu Revolucion, który zmontuję jak tylko lunie jakiś deszcz i będę miał parę godzin czasu.
Tymczasem czas nam się powoli kończy. Postanowiliśmy więc z ciężkim sercem, że nie pojedziemy do Kudowy zobaczyć kopalnię złota, bo czas, czas, czas. Ostatnie parę dni spędzimy w Zakopanym i okolicach. Pora się oddać sztuce malarskiej, bo wcale nie zapomniałem, że obiecałem wiernym subskrybentom tego bloga cudowne obrazki!
Następna relacja będzie z Zakopanego. Ciekaw jestem co tam się zmieniło od czasów kiedy po ulicach jeździły małe fiaty, trabanty i polonezy.