Cud w Sławnie i cud w Zwierzewie

Na północnym zachodzie Polski, gdzieś między Słupskiem a Koszalinem, przy drodze którą zwą w Słupsku „OdBytowa” (bo od Bytowa prowadzi), znajduje się mały pruski domek z młynem, w którym mieszkał młynarz.

Ogródek po Niemcu

Młynarz był zły, co nie powinno nikogo dziwić, gdyż był Niemcem. Brał od ludzi zboże, mielił je na mąkę i wyobraźcie sobie, kazał ludziom za to płacić. Te złe uczynki plus fakt, że był Niemcem i miał pieniądze, sprawiły, że nie był zbyt popularny.

Potem przyszła wojna, potem się skończyła i młynarza wymiotła razem z innymi mieszkańcami. Od tego momentu te tereny są polskie. Od zawsze były, się okazuje, jak kiedyś miałem okazję się przekonać podczas wystawy „700 lat miasta Kętrzyn”, gdzie wszyscy patrzyli, podziwiali i ignorowali fakt, że przez 90% czasu przedstawianej historii nie było tam ani Polaków, ani nawet Kętrzyna. Był Rasterburg. Nie wiem jakim cudem 70-letnie miasto ma 700 lat historii, ale w Polsce nie takie cuda się zdarzają.

Piwny jeż
Piwny jeż

W domku niedaleko Sławna, też z bogatą historią (szczegółową historię młynarza, ukrytego złota, babci i kościotrupów opowiem wam w podcaście) mieszkaliśmy kilka dni w ramach dni błogosławienia piwa, które pędzi, bądź też warzy, Łukasz – mega-patron Odwyku i tej wyprawy.

Spaliśmy sobie elegancko w pokoju po babci, elegancko przyozdobionym zdjęciami papieża, figurkami Marii ect. Wybraliśmy ten pokój, bo w drugim wisiał wielki obraz z napisem „pod twoją obronę” i nie był zbyt ładny. A w naszym był znacznie przyjemniejszy widoczek, który nawet zamieniłem w cudowny obrazek, który możecie podziwiać poniżej.

„Jezus Maria” – cudowny obrazek na tle innego obrazka

Na błogosławienie piwa przyszło sporo osób najróżniejszych. Większość nie wiedziała na co przychodzi, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo dla każdego się znalazło piwo i kiełbasa. Wpadły też osoby kompletnie niespodziewane, których nikt nie znał: dwóch braci z Rosji/Białorusi, co mają lat 19 rozmawiali płynnie po polsku, rosyjsku i angielsku, jedna wesoła dziewczyna z Australii. Bywalcy kościołów też byli, jeden osobliwie nawiedzony, bo przeszedł prosto z okultyzmu do kościoła zielonoświątkowego i był we wczesnym stadium chrześcijaństwa, gdzie wszystko wydaje się magiczne. Usiłowałem zachęcić go do trzeźwości i żeby – jak to śpiewał Tomek Żółtko – „człowiekiem zwykle być”. Nie da rady. Za wcześnie. Ale życzę mu jak najlepiej i za jakieś 10 lat, po serii błędów i wypaczeń, po porcji niepotrzebnego i łatwego do uniknięcia cierpienia, spodziewam się, że sobie przypomni coś z tego, o czym rozmawialiśmy.

Prawda jest taka, że nie zawsze możemy skrócić ludziom drogę przez kolce. Niektórzy są zbyt pełni… siebie. Lub też, z innego punktu widzenia patrząc, za mało siebie akceptują. Bycie dzieckiem – ta banalna prostota, o której mówił Jezus – nie jest ani atrakcyjna ani prosta do przyjęcia, kiedy już raz człowiek wejdzie na drogę „samodoskonalenia się” przez tą czy inną ideologię.

Co do samej pielgrzymki, mój moto-osioł daje mi niezwykłe okazje do doświadczania cudów. Drogę do Sławna przejechałem z nieszczelną rurą wydechową i głową pękającą od ryku silnika. Nawet nie śmiałem myśleć o tym, żeby na końcu świata szukać mechanika od motorowerów, ale postanowiłem, że muszę zrobić coś. Cokolwiek. Bo przy takim huku jechać się nie da.

– Łukasz, muszę znaleźć kogokolwiek żeby zrobił coś z tą rurą. Niech ją zaklei, zaspawa, wszystko mi jedno, byle to tak nie ryczało. Mechanika to tu pewnie w okolicy nie ma, co?
– Jest.
– Co? Gdzie?
– Tam – powiedział Łukasz i pokazał mi dom obok. – Mój brat jest mechanikiem.

Brat Łukasza, Marcin, jest reprezentantem nie istniejącego już prawie gatunku mechaników, których dawniej nazywano „fachowiec”. Jest to taki ktoś, kto podchodzi, patrzy, bada, stuka, następnie mówi „będzie zrobione”, a kiedy wracasz po jakimś czasie, jest zrobione.

I tak było. Cudem jakimś, który każe wątpić w sensowność dziedziny o nazwie „rachunek prawdopodobieństwa”, znalazł się w dokładnie tym miejscu i czasie, w którym był najbardziej potrzebny. I załatał to jakimś sobie tylko znanym sposobem. Przy okazji się okazało, że tłumik jest z jakiejś innej bajki i od innego silnika i w ogóle trzymał się na słowo honoru. Cylinder w silniku ma, się okazuję, sporą rysę, więc na dobrą sprawę część silnika też by się kiedyś przydało wymienić. Ale póki jedzie, jestem szczęśliwy.

Gryzie mnie w tym wszystkim tylko fakt, że brat Łukasza za nic nie chciał wziąć pieniądza za ten cud. Tym samym cud zostaje cudem w całości, ale ja mam dług wdzięczności, którego nie spłaci nawet wieczna sława bycia wymienionym w tej relacji z podróży. To najlepszy mechanik jakiego miałem okazję dotąd spotkać i jak potrzebujecie naprawić skrzynię biegów, to znajdziecie go w okolicach Sławna. Ale musicie się ustawić w kolejce. Cuda są zarezerwowane dla pielgrzymów, dla normalnych ludzi są normalne kolejki i normalne ceny. Ale i tak warto.

Jeżeli ktoś powie, że żaden tam cud, taki po prostu zbieg okoliczności, to opowiem jeszcze ciąg dalszy.

Trąby Malborskie
Trąby Malborskie

Wyjeżdżaliśmy bladym świtem o pierwszej po południu, żeby dojechać w okolice Malborka. Moto-osioł mruczał sobie radośnie i mocno a droga była piękna. Pięć kilometrów absolutnego szczęścia skończyło się kiedy motor zaczął się nagle dławić, dusić, kichać i parskać. Myślę sobie: no ładnie, teraz to już jesteśmy kaput. Brat mechanik pojechał na ryby i jak stanę, to ani wrócić ani jechać dalej.

Oglądam motor: nic specjalnego nie widzę. Co mi zostaje? Trudno, jadę dalej tym kichającym motorem. Albo się zatka całkiem albo się przeczyści.

Po dziesięciu kilometrach się widać coś przetkało, bo odzyskał moc, przestał się dusić i jechaliśmy tak sprawnie, że 200km do Malborka zrobiliśmy w rekordowym tempie.

Następnego dnia urwała się rura wydechowa.

Ściślej mówiąc, pękła blaszka co trzyma rurę wydechową, więc cała ta rura wisiała na niczym i przy prędkości powyżej 50km/h moto-osioł zmieniał mi się w wibrator, do tego stopnia, że Dominika zaczynała zgłaszać propozycję, żeby się zamienić pojazdami.

Myślę sobie: fakt, mechanik się znalazł, ale teraz sprawa jest dużo trudniejsza, bo potrzebuję to przyspawać. Skąd ja wezmę w podróży bocznymi drogami przez Mazury spawacza?

Pietia spawa
Pietia spawa

Następny nocleg: Zwierzewo koło Ostródy.

Powiedz mi sam, bo ja już nie wiem: może to jednak jakaś zwyczajna rzecz, że właściciele domków na Mazurach mają akurat spawarkę w garażu? I elektrody, i maskę i wszystko co potrzeba. I że akurat zatrudniają Pietię z Ukrainy, który jest oprócz innych rzeczy spawaczem. No bo tak właśnie było. Wczoraj wieczorem rura była urwana a dzisiaj jest przyspawana.

Tak, oczywiście, zbieg okoliczności. Czemu nie. Ale ja twierdzę, że zbiegi okoliczności układające się raz po raz po twojej myśli, dające ci rozwiązania w czasie i miejscu, kiedy ich potrzebujesz, kiedy nie masz żadnych alternatyw, kiedy nie masz planu B, ubezpieczenia, polisy, planu awaryjnego, tylko zupełnie zaślepiony głupiec może zamknąć w chaotycznie przypadkowym, bezcelowym rachunku prawdopodobieństwa.

Rozsądek i trzeźwość każą nie doszukiwać się ponad-naturalnych wytłumaczeń w świecie, którym rządzą nienaruszalne fizyczne prawa. Ale nijak rozumowi nie urąga koncepcja, że istnieje architekt wszechświata, który nie łamiąc swoich własnym praw potrafi wpływać na rzeczywistość.

„Przenajświętsza Rodzina” – jeden z piękniejszych cudownych obrazków

Ludzie chcą widzieć Boga tam, gdzie łamane są prawa wszechświata. Nazywają to „cudami”. Ale ja mówię: cóż by to był za partacz, gdyby jego interwencje wymagały destabilizowania świata, który sam stworzył! O nie, ja nie tam widzę cuda, gdzie prawa są łamane, ale tam gdzie są zachowywane. To w tej umiejętności godzenia własnych zamiarów z szanowaniem praw fizyki i wolnej woli ludzi, widzę najbardziej godną podziwu inteligencję.

Tym bardziej godną podziwu, że ja, jako człowiek i jako twórca, potrafię ją zrozumieć.

Gdybym to chciał bardzo uprościć powiedziałbym tak: Bóg nie jest cudotwórcą. Jest po prostu niesamowicie, niewyobrażalnie inteligentny.

Cieszę się bardzo, że kolejną ryzykowną wyprawą dałem sobie okazję żeby się przekonać, że przez ostatnie 25 lat nic się nie zmieniło: rachunek prawdopodobieństwa dalej u mnie działa no tak jakoś… dziwnie.

To, czego się uczę teraz, to: przyjmować problemy, usterki, awarie i gwałtowne zmiany planów ze spokojem i dobrym humorem. Bo choćby nie wiem jak niemożliwie sprawa wyglądała, rozwiązanie zawsze przychodzi – w odpowiednim miejscu i czasie, jak dobrze zrobiony film.

Dodaj komentarz