Głęboko w lesie, na końcu świata, gdzie drogi są z kamieni i piasku, w miejscowości Zełwągi koło Bagienka stoi najładniejsza restauracja artystyczna jaką widziałem. Nazywa się „Królicza Nora„.
Do Króliczej Nory zaprowadził nas – jakże by inaczej – Biały Królik. Najpierw biegł obok naszych moto-osiołków, a kiedy droga zrobiła się tak wyboista, że musieliśmy dalej iść piechotą, Biały Królik biegł obok nas aż do samego wejścia.
Nie wiem kto zbudował ten przedziwny domek z tarasem z widokiem na las. Nie wiem kto namalował te przedziwne, niepokojące obrazy. Nie wiem kto połączył gotowanie (doskonałe, nawiasem mówiąc) z malowaniem, architekturą i wystrojem, ale miał ten ktoś wizję całości spójną i niepowtarzalną niczym Steve Jobs.
Jakim cudem ludzie tam w o
góle trafiają do tych Zełwągów, to ja nie wiem. Ale zostawiają na Google tak wysokie opinie, że żadna restauracja z niedalekich Mikołajek albo Mrągowa nie może się z Króliczą Norą równać.
Największy chyba mój podziw bierze się stąd, że to miejsce wydaje się robić wszystko, żeby nikt go nie znalazł. Restauracja jest w środku niczego, droga jest najgorsza jaką widziałem w całej tej podróży, a sama Nora jest schowana za murem z rośli. Może ją znaleźć tylko ktoś, kto jej szuka. Ewentualnie ktoś, kogo przyprowadzi Biały Królik.
Ale jakość i fajność wszystkiego w Króliczej Norze, z jedzeniem na czele, jest tak wysoka, że niewiele na świecie znam restauracji, które mogą się z nią równać. „Babcia Malina” w Krakowie, gdzie jest fenomenalna „domowa” polska kuchnia, „Insomnia” w Lublinie, gdzie jest najlepsza lasagne na świecie i parę innych. Co ciekawe, wszystkie najlepsze miejsca są mniej lub bardziej na uboczu.
To jedna z najbardziej inspirujących rzeczy w podróży: zobaczyć coś, co nie wrzeszczy, nie ryczy, nie trąbi i nie ciągnie za rękaw, nie ma ambicji podbicia kosmosu w celach zarobkowych, tylko po prostu jest: jest zadziwiająco, zaskakująco dobre.
Ten sposób na życie zdecydowanie należy do moich ulubionych.